poniedziałek, 22 lutego 2010

Ile razy zaufać..

Ile razy zaufać komuś, kto sponiewierał naszą przyjaźnią ?
Zawiodłam się , nie raz, nie dwa, może trzy. Nikt nie dał mi tak odczuć, że to co robię jest bezsensu. Że moja praca jest bezsensu, że moje życie po pracy jest bez sensu i to wszystko dlatego, że się nie panoszę, że nie pokazuję jaka to ja jestem ważna, nie zadaję się z tępymi dzidami, które myślą, że jak są ładne i pracują w dużych korporacjach to są boginiami. Nie pnę się w natrętny sposób po szczeblach kariery, nikomu nie pokazuję, że jest mały a ja duża, bo po prostu taka nie jestem. Ciekawa jestem jak ludzie w przeciągu roku mogą tak diametralnie się zmienić, ludzi z którymi się mieszkało pięć lat w jednym pokoju i uznawało za najlepszą przyjaciółkę?
To bolało, za pierwszymi dwoma razami , bolało jak cholera. Teraz jest obojętne i właśnie nie wiem czy tak powinno być? Czy ja jestem fair ? Czy nie powinnam, znów zacząć odbudowywać relacji i starać się o przyjaźń, mimo , że nie mam już na to najmniejszej siły ? Nie chce już płakać.

Czuję plecy!

W sumie nadal czuję weekend, czuję plecy i lewą nerkę po sobotnim kuligu we Wieżycy. Czuję nogi po pląsach z Powolniakiem w sopockiej Papryce. Na piątym piętrze czuję farbę i kurz, bo końcu wzięliśmy się dalej za remont, cekolowanie, malowanie , takie tam nudy..ale jak Majewski Szymon mawia – Końca nie widać. Powolniak ostatnio stwierdził, że to my rządzimy mieszkaniem a nie ono nami - w sumie dobrze, bo nie pozwalamy się podporządkować remontowi. Co piątek spotykamy się ze znajomymi na paleniu Sziszy, Powolniak chodzi na pokera, ja co wtorek chodzę na najtańszy aerobik w gdańskiej okolicy (całe 5 PLN), razem chodzimy powspinać się na panelu,a co weekend staram się odwiedzać ukochane Kociewie i rodzinny dom z czerwonej cegły. Mimo to brakuje mi czasu, jakby był jeszcze jeden dodatkowy dzień… Biorąc pod uwagę tempo życia, które w mieście jest parę razy szybsze niż na wsi, ten dodatkowy dzień byłby sprawiedliwym rozwiązaniem.
W zeszłym tygodniu Powolniak zwiastował radość wielką – od marca będą latać podniebne PKS-y * do Barcelony. Do mojej lubej Barcelony, do moich ukochanych lodów, do ławki Gaudiego, do Tortilli Patata i co najważniejsze do najlepszego przyjaciela .

*Mam na myśli Ryanair’a.

poniedziałek, 1 lutego 2010

Weekendowa Teleportacja


Gdyby zamiast środków konwencjonalnego transportu istniała magiczna broszka przyczepiona do ubrania, po naciśnięciu której człowiek teleportował by się gdzie chciał w ramach wykupionego abonamentu – to byłoby super.
Jestem wykończona po weekendzie, to piątkowa szysza u znajomych do późna, to sobotnia wizyta innych znajomych do późna, to w końcu niedzielny wypad do Rodziców w siną dal. Padam na twarz mimo wewnętrznego zadowolenia z wykorzystania czasu.
Remont niestety trzeba też kontynuować, blat kuchenny załatwiać , zlew montować i cieszyć się , że dzięki Bogu kuchnia skończona. Jak już piszę o Bogu , to muszę napomknąć , że tydzień temu olał nas Ksiądz. Śledząc parafialne ogłoszenia na Internecie, byłam przygotowana na jego przyjście, kupiłam nawet ciastka (na pieczenie samodzielne nie pozwala mi stan naszego piekarnika*). I tu klops, czuwałam czytając książkę o Audrey Hepburn do 23. Woda święcona wyparowała z talerzyka, więc zgodnie z Powolniakiem stwierdziliśmy, że nasze piąte piętro bez udziału kogokolwiek poświęciło się samo.

I tak to minęło te parę dni , szybko strasznie.

*Piekarnik jest stary, jak prawie wszystko u Nas. Jest gazowo – prądowy, z tym , że jeżeli podłączę go do prądu, to grzeje bardzo powoli i nie można ustawiać tam nic – zero regulacji temperatury, zero termoobiegu. Jeżeli włączę gaz, to mogę ustawić jedynie intensywność od 1 – 8 , ale to bardzo zdradzieckie, najczęściej spód spalony na podeszwę , a góra jasna jakby temperatura jej w ogóle nie muskała.

** Zdjęcie mojej Kiki, zrobione w weekend u Rodziców na wsi ;) Teraz pewnie obserwuje wiejskie podwórze z wysokości parapetu.