Gdyby zamiast środków konwencjonalnego transportu istniała magiczna broszka przyczepiona do ubrania, po naciśnięciu której człowiek teleportował by się gdzie chciał w ramach wykupionego abonamentu – to byłoby super.
Jestem wykończona po weekendzie, to piątkowa szysza u znajomych do późna, to sobotnia wizyta innych znajomych do późna, to w końcu niedzielny wypad do Rodziców w siną dal. Padam na twarz mimo wewnętrznego zadowolenia z wykorzystania czasu.
Remont niestety trzeba też kontynuować, blat kuchenny załatwiać , zlew montować i cieszyć się , że dzięki Bogu kuchnia skończona. Jak już piszę o Bogu , to muszę napomknąć , że tydzień temu olał nas Ksiądz. Śledząc parafialne ogłoszenia na Internecie, byłam przygotowana na jego przyjście, kupiłam nawet ciastka (na pieczenie samodzielne nie pozwala mi stan naszego piekarnika*). I tu klops, czuwałam czytając książkę o Audrey Hepburn do 23. Woda święcona wyparowała z talerzyka, więc zgodnie z Powolniakiem stwierdziliśmy, że nasze piąte piętro bez udziału kogokolwiek poświęciło się samo.
I tak to minęło te parę dni , szybko strasznie.
*Piekarnik jest stary, jak prawie wszystko u Nas. Jest gazowo – prądowy, z tym , że jeżeli podłączę go do prądu, to grzeje bardzo powoli i nie można ustawiać tam nic – zero regulacji temperatury, zero termoobiegu. Jeżeli włączę gaz, to mogę ustawić jedynie intensywność od 1 – 8 , ale to bardzo zdradzieckie, najczęściej spód spalony na podeszwę , a góra jasna jakby temperatura jej w ogóle nie muskała.
** Zdjęcie mojej Kiki, zrobione w weekend u Rodziców na wsi ;) Teraz pewnie obserwuje wiejskie podwórze z wysokości parapetu.