środa, 3 listopada 2010

Skaczące Pasibrzuchy we mnie

Doświadczyłam nieopisanej, nieograniczonej ulgi. Mama ma się dużo lepiej, mam nadzieję , że najgorszego już doświadczyliśmy. Pora na normalność, na rozmowy, na bycie. Skakać do góry się chce, krzyczeć, śmiać się , wychodzić do ludzi.

Powolniak też już wygląda dużo lepiej – ma już w końcu zęba, którego w Espani wybił mu zły Hiszpan. Poza tym się ogarnia, mimo,że jego marzenia uciekły trochę w siną dal, stara się. Życie weryfikuje wszystko, nasze plany , marzenia…I trzeba tą gorzką pigułę połknąć jak żabę – i właśnie Powolniak to robi.
Od kiedy Mama wyszła ze szpitala zajmujemy się Piątym Piętrem, akuratnie malujemy po raz wtóry przedpokój – nie mogłam patrzeć na ten okropny oczojebliwy kolor
Wczoraj w ogóle poszliśmy do Helikonu na Długiej – i muszę przyznać , że tęskniłam za takim kinem. Małym, ciasnym, bez cateringu, ze starymi fotelami. Po prostu nagi film i nagi widz.


aaaa...i jeszcze jedno - redukcja

Brak komentarzy: